Tak naprawdę nie doceniałam tego procesu. Robiłam to tak od niechcenia…zostawiając sobie jeszcze jakąś małą, maleńką furtkę…ja sama…albo ktoś ją sobie zostawiał wkładając subtelnie stopę między drzwi…tak, aby zupełnie się nie zatrzasnęły, a ja udawałam, że w sumie tego nie widzę. A to przecież też jest zgoda.
Gdy coś już mi nie służy…gdy chcę pójść w inną przestrzeń…wreszcie…co najważniejsze…gdy na pewno wiem…czego chcę…zamykam drzwi. Bo choć nie wiem jak mocno sobie tłumaczyłam, że się da, że no przecież w sumie to nic nie szkodzi, że gdzieś tam w mojej przestrzeni będę miała te furtki…to sorry, figa z makiem, całuj mnie w nos…tak się nie da…chyba że, chcę życia na pół gwizdka…i zamieszania.
Dziś rozumiem, że decyzja, moja własna decyzja dla… Życia…jest najważniejsza. I wszystko, co mnie w nim spotyka, jest jej wynikiem…zawsze.
Zamykam drzwi…by móc otworzyć te nowe…naprawdę szeroko…by łatwo było mi przez nie wejść.
By nie robić… przeciągu…
w przestrzeni którego wszystko hula jak chce, nic nie jest na miejscu…a ludzie też nie wiedzą, gdzie i czy w ogóle jest…dla nich miejsce…
Pozamykałam w ostatnim czasie takie drzwi, dla siebie i innych osób z którymi szliśmy wspólną drogą, a były takie, które trwały naprawdę bardzo długo. Dziękuję…za tę wspólną drogę, za wszystkie lekcje…te piękne, jak i te trudne.
kocham, och…jak pięknie…tak z otwartym prawdziwie sercem. Za chwilę wygląda zza rogu mój Cień i też coś mówi:
pie..dol się!
Ten taniec…z duszami innych, gdy tak się pojawiają w moim życiu, by wydobyć jeden i drugi biegun mnie. Szczerze…jest to fascynująca sprawa. I tak trwa ten proces…część mnie stoi sobie tak z boku…i wszystkiemu się przygląda.
I to naprawdę robi się zabawne…to całe moje życie…czarująco rozbrajające. Tak, że w głos śmieję się z samej siebie…a potem…potem…
jeszcze bardziej kocham Życie.
Aby móc przytulić się do tej odpowiedniej Duszy w przestrzeni mojego serca, aby była w nim harmonia i przestrzeń obecności. Abym czuła się wtedy spokojna w moim sercu…pozamykałam drzwi, które były do zamknięcia…uzdrowiłam, co widziałam, że jest do uzdrowienia… Trzymaj mnie teraz Wszechświecie w przestrzeni twojej obecności, bo padam na twarz, trzymaj…abym nie uciekła, abym jeszcze mogła stać.
Jakże często mówię do mojej duszy: Ty mnie cholero kiedyś wykończysz, co ja się z tobą mam… A ta cholera się jeszcze uśmiecha i jakaż zadowolona z siebie jest, oj bardzo, bardzo zadowolona. Chwile…kiedy w wyniku doświadczeń, jakie zaplanowała dla mojego uzdrowienia dusza, następuje transformacja, gdy wyłaniają się z przestrzeni naprzemiennie zraniona Dziewczynka, Dzidzia, etc.,
dojrzała Kobieta musi trzymać wszystkie je mocno, stać przy nich, każdą widzieć i pozwolić jej się przejawić, każdej dać głos…
Emocjonalny rollercoaster…uuuff
W takich chwilach przypominają mi się na szczęście słowa mojej kochanej siostry Asi:
Ania, uda ci się, komu miałoby się udać, jak nie tobie…
Albo słowa mojego byłego męża Krzysztofa:
jeżeli tego chcesz, to to osiągniesz, bo ty zawsze osiągasz to, czego chcesz, prędzej albo później, ale zawsze.
Gdy kocham z ego, z własnego umysłu, który tak łatwo było temu światu programować, poprzez filmy, książki, piosenki…wreszcie poprzez wszystkich ludzi dokoła, którzy potwierdzali, że tak, tędy droga, tędy się idzie, tak się idzie…wszyscy cierpiący z miłości, usychający z tęsknoty…i myślący, tak, mam to, kocham…oooch…kocham, bo cierpię, bo zazdroszczę, bo mam mętlik w głowie, bo tak jakby nie jestem sobą…
Tylko dlaczego to nie karmiło…? Tylko dlaczego…to…
nie wywoływało we mnie spokoju i harmonii, dlaczego się bałam, dlaczego się niepokoiłam…dlaczego w akcie połączenia ciał nie czułam tej obecności, tego przenikania się wzajemnego…?
Teraz rozumiem, że mój umysł nie może doświadczyć tego połączenia i przenikania… na głębszym poziomie…bo moja miłość z głowy, z ego, z potrzeby zaspokojenia potrzeb wynikających z mych braków…nie była…miłością…
Serce…nie odczuwa braków, ono nie posiada programów, ono nie posiada potrzeb innych…poza samą miłością, obecnością, akceptacją, obdarzaniem i przyjmowaniem ciepła, radości, lekkości…tego rozlewającego się ciepła w klatce piersiowej…yoni… na widok…na obecność…tej wybranej Duszy. A wybiera Serce, nie głowa.
Te moje dawne „miłości” z ego, bywały tak pociągające, tak podobne do tych z filmów, że tylko dodać jeszcze w tle muzykę z jakiegoś oskarowego hitu…a tak bardzo
…niedające spełnienia…
tak boleśnie drenujące… a gdzieś w tym wszystkim zepchnięte na margines, wyrzucone poza nawias… moje własne serce, które pominięte łkało, że go nie widziałam…
Jaka jest różnica?
Miłość serca…jest cicha…i przychodzi cicho…Ona nie drze gęby jak miłość z ego, nie rozdziera szat jak tamta, nie krzyczy, aby została zauważona… Nie potrzebuje oskara… Ta miłość pragnie przepływu, pragnie rozpuścić i potrafi to zrobić, wszelkie blokady i programy, jeżeli jeszcze jakieś napotka, i ukoi i utuli i zrozumie i obejmie i mnie i tę drugą duszę…
I wiem, że nie potrzebuję się bać, bo energii serca nie sposób zaprzeczyć, nie czuć, nie widzieć…tej energii…nie da się oszukać…pięknymi słówkami.
Ona przepływa i niesie ze sobą jasną informację, wiedzę i pewność niezachwianą. Taka miłość…poczeka…poczeka w spokoju…bo nie boli…nie strzela focha…bo rozumie… bo prawdziwie potrafi…przyjąć drugą Duszę. Nie wylicza czasu, niecierpliwie przebierając nogami…ona wie, że na drugiego człowieka czasem warto poczekać, gdy ten ma jeszcze coś do zrobienia.
Wtedy też…nie potrzebuję się pilnować, wszystkiego kontrolować…mogę być sobą, bo wiem, że miłość serca zawsze chce przyjąć mnie taką jaka jestem…mimo moich wad i niedoskonałości…mimo Jego wad i niedoskonałości.
Ona…tylko uśmiechnie się figlarnie…puści oczko…przyciągnie do siebie i powie… daj spokój kochanie…rozumiem…
fot.facebook
Opublikowane w
Oddycham…tak spokojnie…czuję serce moje, widzę je, pozwalam mu…być sobą…już go nie oceniam, nie nakazuję, co ma w nim być…kto ma w nim być… nie pozwalam ego wtrącać się do tej przestrzeni, ale też nie wyganiam…pozwalam ego…uczyć się… mądrości mojego serca.
Czuję moje serce we mnie… i to jak jego siła, nieustraszona jego własną prawdą, jego obecnością…po prostu…tylko i aż obecnością, potrafi przyjąć wszystko to, co się pojawia w tej mojej baśni o Życiu.
Zachwyca mnie…
Jak ono potrafi po prostu być…być takie spokojne, ufne i czułe i obecne…i dla przeszłości i wszystkich zdarzeń,
i dla ludzi w tej przeszłości i ich serc i dla teraźniejszości… Oddycham sercem i tak kocham jego mądrość… i tak codziennie od nowa i nie mogę się nasycić tą jego obecnością, jego słodyczą, tą jego ufnością…
…ufnością w Życie, ufnością we mnie… ufnością w serca innych Dusz…
Gdy nie mogę zgodzić się na coś, co w moim życiu nie pozwala mi…utrudnia…blokuje dostęp do miłości w moim sercu,
a jednocześnie dławi, bo stoi ością w gardle, niepokoi…gdy przez wiele dni nie potrafię tego nazwać…
A jednocześnie, gdy już potrafię i nazwę, ale nie mam możliwości wyrazić tego do osoby, która powinna to usłyszeć…
Mogę zrobić to…co jest tak naprawdę najlepszego…zanieść moją skargę do Instancji najwyższej…
Zaniosłam…i poczułam…że zrobione…że wystarczy…że już więcej nie potrzeba…że już zadośćuczynione…uznane…widziane.
Bo my ludzie, często nie potrafimy przyjąć…a już skargi w ogóle trudno przyjmować, zaczynamy się bronić, unikać, byleby tylko zachować twarz, byleby móc spojrzeć w lustro, choć i tak tylko przelotnie, tak powierzchownie, byleby za długo się nie przyglądać.
Czasem mam odwagę…przyglądać się dłużej…wtedy powoli zaczynam widzieć, co jest pod makijażem, stylowym ciuchem, farbowanymi włosami…nie postrzegam tego jako maski, nie, raczej jak wyrażanie siebie, bo to, że urodziłam się brunetką, nie oznacza, że nie mogę podziwiać rudych włosów, nie kochać tego jak pięknie rude włosy odbijają promienie słońca, jak cudownie współgrają z zielenią tęczówki mojego oka…jak pięknie kontrastują z zieloną sukienką…ach. No cóż…to prawda, moje kochane brązowe włosy…zdradzam was od kilkunastu lat, 😛 mi dispiace, perdonami.
Ale do brzegu 😋. Więc, gdy się sobie dłużej przyglądam, to co zobaczę, początkowo powoduje mały dyskomfort, chęć, aby dać nogę…takie niewygodne trochę…takie…niecodzienne i jakby nieswoje.
Jednak…gdy sobie zaufam po raz kolejny, powiem: spokojnie Ania, nie padniesz trupem od tego, co tam zobaczysz…przychodzi rozluźnienie…i potrafię nawet przynieść sobie krzesło, aby lepiej się rozgościć i ze sobą przywitać.
Dzięki temu, gdy ja coś nawywijam, potrafię znacznie szybciej niż kiedyś, zreflektować się, przyznać, że siara, że przepraszam, że perdonami.
I jestem lekka w sercu…i mogę rozsiąść się przed tym lustrem i patrzeć sobie w twarz.
Zaniosłam skargę do najwyższej Instancji…i wpłynęłam z powrotem…na łagodne wody oceanu…jak dobrze…znów w Domu…w moim Sercu.