Nie chcę już narażać siebie…
na konflikt wewnętrzny…
być tam, gdzie moje serce się obawia…braku naturalności,
radości autentycznego przejawiania się…w uczuciach, gestach, słowach.
Nie wybieram już być tam…
gdzie moja radość jest gaszona,
gdzie moje ciepło ścina chłód,
gdzie moje dłonie trafiają w pustkę,
gdzie czas na cudowne rozmowy dwóch świadomości nigdy nie nadchodzi,
gdzie obecność ogranicza się do wieczoru we wspólnej pościeli.
Gdzie słowa nagle się urywają, znikają, zamarzają.
Gdzie to co było, wydaje się jedynie grą,
gdzie muszę pytać, czy było w tym coś z prawdy?
Kocham ciepło i jego ekspansję we mnie,
pragnę nieustannie czuć jego postęp w moim centrum,
moim wnętrzu…tak że aż do oczu cisną się łzy, gorące łzy…
łzy radości.
Pragnę widzieć moje oczy pełne ognistych,
błyszczących, malutkich iskierek radości i psoty…
tak jak wtedy, gdy patrzę w lustro,
tak jak wtedy, gdy rozmawiam z Tatką,
tak jak wtedy, gdy usłyszę włoski język,
tak jak wtedy, gdy biorę pierwszy łyk kawy do ust,
tak jak wtedy, gdy tańczę bawiąc się sukienką,
tak jak wtedy, gdy maluję usta ulubioną szminką,
tak jak wtedy, gdy wypatrzyłam nową książkę o transcendencji
i już zacieram ręce na to, jakich cudowności doświadczę,
tak jak wtedy, gdy ukochanej duszy
mogę powiedzieć o mojej nowej zabawie, nowym odkryciu…
o 'Włoskim do poduszki’ i gdzie moją radością mogę się
…po prostu…podzielić.
