Przewijała się przez moje Żyćko od wczesnego dzieciństwa.
Zakodowana, obarczona tym ciężarem nie do udźwignięcia
…dziewczynka we mnie,
musiała się od tego uwalniać przez lata całe.
Niestety, niemal wszystkie dziedziny życia zostają tym skażone.
Najpierw działa niezauważone, w tle.
Program się kręci, staje się częścią tożsamości,
choć tak naprawdę jest programem fałszywego ego,
które lubi też przecież stroszyć piórka
i oczywiście nadbudowuje się nad tym wreszcie,
jakieś chore poczucie wartości, że ja to wiem, ja muszę, ja potrafię,
ja, ja, ja.
No bo jak już się dźwiga takie cholernie ciężkie ciężary, że wygina,
to dobrze coś z tego mieć.
Jako że jest nieuświadomione, bo to program, to tego nie widzę…
do czasu, gdy poczuję się tak cholernie zmęczona,
wyssana z energii życiowej, wypruta, bez sił i mocy,
że Żyćko,
robi mi przysługę, zmusza mnie wręcz,
abym się temu…przyjrzała.
Tak…bo Żyćko zawsze dąży do równowagi.
Nie wybrałam tego, dostałam 'w spadku’ po rodzicach
i wiem cholernie dobrze ile to kosztuje.
Gdzie podziała się moja moc?
Ano tam właśnie, oddałam ją dla innych, na nie swoją walkę,
na coś co nie jest moim zadaniem, nie jest i nigdy nie było.
I nigdy nie powinno być, bo każdy ma obowiązek być odpowiedzialny
tylko za siebie, swoje czyny, swoje życie.
Jednak, gdy zobaczę ten wirujący program we mnie,
to mogę wreszcie się od niego uwolnić.
I jaka to ulga, ku.wa, ulga nie do opisania.
To było jak wzięcie głębokiego oddechu,
świeżym i odżywczym powietrzem wraz z którym
wypełnia mnie życiodajna siła.
Pamiętam, pamiętam, gdy to się wydarzyło lata temu.
Pamiętam tę wolność.
Dlatego dzisiaj sobie przypomniałam o tym,
gdy pojawiła się sytuacja,
gdzie ktoś mi bliski próbował mnie wciągnąć w to ponownie.
I nie zobaczyłam tego od razu, nie od razu rozpoznałam.
Poczułam natomiast,
gdy rozważałam wszystkie za i przeciw, racjonalnie,
no i niby w zgodzie z tzw. normami zachowań społecznych (a jakże),
to mimo wszystko, w tym chwilowym zaćmieniu poczułam
…jakąś próbę gwałtu na samej sobie.
I gdy nazwałam to uczucie towarzyszące mi w tle wydarzeń,
to pojawiło się, że no co kuźwa, serio?
Mam do tego wracać?
Mam sobie znów to robić?
Pojawiło się też takie zdanie pobrzmiewające w mojej głowie:
’ty bądź mądrzejsza’.
I tak niby z gruszki, ni z pietruszki, niby totalnie bez związku.
Ale za dobrze znam moją Duszę, abym nie wiedziała,
że to pojawiło się nie bez przyczyny, tam mam kopać,
tam jest coś do wydobycia na światło świadomości.
To 'ty bądź mądrzejsza’
od pierwszej chwili budziło we mnie bunt, pamiętam.
Już wtedy dawniej, czułam pismo nosem, że tu jest jakiś smród.
Ale że to przyszło od jednego z rodziców, to jak to dziecko,
nie umiałam tego od razu podważyć.
Jest to obrzydliwe zdejmowanie odpowiedzialności z kogoś,
a branie na swoje barki.
Tfu!
Jest również ucieczką od konfrontacji, od zmierzenia się z prawdą.
Bo to coś przykładowo w tym stylu:
on zrobił coś ujowego,
a dobra tam, on taki gupi przecież, ty bądź mądrzejsza 🤨. No.
A on niech nadal będzie sobie gupi, zdejmijmy z niego odpowiedzialność,
ty przełknij, bądź mądrzejsza i idźcie dalej.
Ty udaj, że nie czujesz, ZGWAŁĆ siebie…i gitarka…jakoś to będzie.
Dziś wiem na stówkę, że to wynikało z lęku przed konfrontacją z rzeczywistością.
Tfu!
I to może trywialny przykład był.
Ten dzisiejszy to naprawdę duży kaliber.
Jednak stanęłam przed wyborem, czy zgwałcę siebie,
czy jednak wybiorę siebie naprawdę.
Czasem przychodzi taka mała powtórka z rozrywki, forma testu.
Ktoś myśli, że potrąci odpowiednią strunę i zagram jak ta bałałajka.
Ludzie lubią zrzucać z siebie odpowiedzialność,
co ich pozbawia mocy, ale tego nie widzą.
Bo w sumie po co moc, lepiej gdy jest…wygodnie.
Mam być odpowiedzialna za rodziców, partnera, dziecko.
Pięciolatka, którą zaatakował pies,
bo nie zapewniono jej należytej opieki,
też była odpowiedzialna i winna…
tak, tak, nie rodzic, który pozostawił ją bez opieki.
Już takich pierdół nie słucham.
Teraz ja mam też być odpowiedzialna, 'mądrzejsza’…(niezła manipulacja)
lecz już tego nie kupuję…natomiast wybieram siebie.
Za dziecko, jestem odpowiedzialna, tak ma być.
Też jednak do pewnego momentu tylko.
I nawet jeżeli jest jeszcze czas tej mojej odpowiedzialności,
to też czasem muszę pozwolić mu upaść.
Z miłości, żeby on nauczył się brać odpowiedzialność za siebie
w przyszłości.
Dalej, w szerszym, duchowym aspekcie,
taka nadodpowiedzialność to jest osłabianie kogoś, niewidzenie jego mocy,
czasem wręcz odbieranie mu możliwości uzdrowienia na głębszym poziomie.
To do niczego dobrego nie prowadzi i żadnej ze stron nie przynosi nic dobrego.
Ja wzięłabym na swoje barki cudzy ciężar (po co? to nie miłość, to żadna pomoc),
a drugiej stronie odebrałabym okazję do zrozumienia, do uzdrowienia,
do stanięcia we własnej mocy właśnie.
Pozwalam im wziąć ich życie we własne ręce.
Każdemu. Są dorośli.
I każdego Tatko obdarzył taką samą mocą, każdemu dał po równo.
Kocham ❤
