Cisza… Jestem w sercu moim. Na nic nie liczę, nie słucham umysłu… Po prostu Cię przytulam…w sercu moim… tulę twoją głowę do serca mojego… tak mocno…tak delikatnie…tak po prostu. Tulę tak…jak wtedy…Ty w ramionach mych… Czuję jak Serce się poszerza, jak otula, jak po prostu jest…gdy promieniuje tym ciepłem.
Nigdy nie uda mi się wyrazić słowami…tego co czuję…gdy to robię. Wszystko znika…nic nie jest ważne…jak właśnie tylko to. Cały wszechświat w tym jednym geście jest…wiem, bo czuję…że Ty to czujesz…i nie trzeba nic mówić…nic myśleć… wystarczy być w tym…i tym.
I nie mam potrzeby nawet… sięgać do tych pięknych wspomnień…tych chwil…
Wystarczy co teraz…ta chwila obecna… gdy tulę Ciebie do mojego serca…na nic nie liczę… niczego nie potrzebuję…gdy tak jestem…w sercu mym …gdzie spotykam się z Tobą…
Za chwilę wyjdę na spacer z dziewczynami…pada deszcz… ale jeszcze ta chwila w sercu mym… niech trwa…bo to coś pięknego…
Nie cenię braku, cenię obecność. To w niej wyraża się miłość, to w niej rozkwita i ekspanduje… i Miłość i ja i My.
Nie ma My bez obecności… i to w każdej jej postaci.
Moja miłość to obecność, to trzymanie przestrzeni, to czas…jeżeli go potrzebujesz… albo jeżeli ja potrzebuję.
Wszystko jednak…ma swoje granice.
Nauczyłeś mnie swego znikania… znikania bez słowa wyjaśnienia. To przeciwieństwo.
Poeta napisał, że nie możesz oczekiwać bez dawania. W punkt. Czyli rozumie…czyli doskonale wie…co daje. Wie?
Szacunek, granice…w punkt. Ale tylko w jedną stronę. W drugą już nie trzeba.
Rozgaszczam się w tej niewygodzie…niewygodnych emocjach, ocenach, personalnym odbiorze wszystkiego przez wszystkich. Skąd podejrzenie…że to o Tobie? Nie znasz siebie, czy znasz?
Pozwalam każdemu mieć swoją ścieżkę albo inaczej, nie obchodzą mnie cudze, bo to nie moje, chyba że czyjaś chce się z moją skrzyżować, aby potem stać się wspólną. To wtedy jest to jak najbardziej moja sprawa. Inaczej, cytując mojego ulubionego poetę poezji współczesnej Adama S.: mam wyjebane.
Twoja jest jaką wybierasz. Jeżeli myślałeś, że zmienisz mnie pod siebie, to przykro mi, ale nie jestem plasteliną. Nie cenisz…więc tym bardziej niczego dla mnie nie masz i łatwo zapomnisz. A i ja nie mam w tej sytuacji powodu zostawać. Sama wybieram jak żyję. Każdy ma ulubioną zupę i przyprawia ją według uznania. Przyprawiam swoją po swojemu. A jeżeli uważasz, że twoja jest smaczniejsza od mojej, to cóż, kwestia smaku.
Ktoś mnie zapytał:
Czy myślisz, że mogłaś się, aż tak pomylić? Nie wiem. Może mogłam. A może się wcale nie pomyliłam. Nie zdążyłam się przekonać. Więc niech zostanie i tak.
Bez słowa wyjaśnień zdecydowałeś za nas… nie zawracając sobie mną głowy. Ale ja też byłam…też czułam. I również jestem ważna. Nie tylko Ty.
Już wystarczy…pragnę zachować to, co było jakością. Nie chcę widzieć i doświadczać tego, co zwykle się dzieje, bo to nie jest przyprawa do mojej zupy, z tego co było dobre, robi się…najgorsze zło, zaczyna się szczypanie, umniejszanie.
Już i tak jest mi smutno, nie potrzebne mi jeszcze to rozczarowanie.
Obwinianie i pretensje… zatem zerknęłam jeszcze… bo może ja nie zauważyłam na wyświetlaczu nieodebranego połączenia, po tym jak zdecydowałeś za nas. Może nie było mnie w domu, a Ty w dobie smartfonów nie miałeś przy sobie karteczki i długopisu, aby zostawić mi wiadomość, że byłeś, ale mnie nie zastałeś…
Że SŁOWA dotrzymałeś.
Ale takie tam pierdoły…dotrzymywanie słowa …kto dziś to robi…kto na tym polega. Cóż…ja, bo żyłam jeszcze w PRL-u, starej daty jestem.
Lubię tak, jak to było kiedyś. Bo to nie traci na aktualności.
Może tak właśnie było. Nie miałeś na czym zapisać wiadomości.
Dawniej ciężko mi się żyło. Gdy patrzę wstecz na moją drogę …widzę dziewczynę, potem młodą kobietę, która żyła w programach, przywiązaniach sprytnie wkodowanych od chwili zejścia na ten świat.
Aż słabo mi się robi, gdy wspomnę tamte czasy, życie w oparach absurdów, gadających głów, najpierw z zewnątrz i zewsząd, aby niepostrzeżenie wkraść się i zakorzenić wewnątrz mnie. Aby całe to badziewie mogło mną sterować…żreć moją energię.
Najpierw z tej naszej otwartości, szczerości, autentyczności robi się sieczkę, dostaję plaskacza za plaskaczem, a niejednokrotnie nawet razy po których zostają sińce, blizny i połamane kości…
abym stanęła grzecznie i pokornie w szeregu. Abym już się nie odważyła sięgnąć… po więcej…po to, co zawsze było mi przeznaczone, żyć szczęśliwie w obfitości i miłości.
Za to sprytnie wkodowano mi matrixową ułudę potrzeb (koniecznie z dala ode mnie samej, oczywiście mam szukać na zewnątrz) szczęścia, miłości, a nawet boskości (albo przede wszystkim boskości).
Czasami mam wkarw jeszcze…no dobra…taki malutki, że tak kolektywnie bierzemy w tym udział. Myślę, że raz, że matrix to robi, to jedno, ale najbardziej i jednocześnie najtrudniej jest podważyć to, bo to przyszło też od rodziców. A wiadomo, że dla dziecka rodzic jest jak Bóg. I często nie zdawałam sobie sprawy, dlaczego tak trudno jest mi podważyć niektóre ,prawdy’.
Obserwuję to również u dzieci w pracy. Ale też po prostu kocham to, jak one widzą świat…do pewnego momentu…
One jeszcze mówią duszą, całą swą Istotą, że:
mam wątpliwość.
Gdy np. mówię: Stasiu, musisz to zrobić, a Staś: a dlaczego muszę?? Takie proste. Tak po prostu. I w sumie to ja robię pauzę i zonk i też pytam, no w sumie masz rację, bo niby dlaczego musisz 😛.
Gdy już byłam gotowa…i na tyle odważna…aby zacząć …podważać …na mej ścieżce pojawił się kochany, ciepły, najcudowniejszy Lesiu Żądło. Taki cieplutki, a jednocześnie nieprzejednany w swym podejściu do życia. Jak przywalił to tylko pozostawało…śmiać się…z własnej głupoty.
Mnie to Tatko jednak uwielbia…
bo nie musiałam szukać. Chcesz Aneczko,? A proszę…mówisz i masz i od razu na start…po prostu Lesiu. I potem nie raz i nie dwa miałam na Leszka wkarw i mówiłam, co on pierd..li 😁. A jednak po pewnym czasie i tak sama przyznawałam rację…bez bicia. Choć Lesiu lubił chłostać nasze kolektywne i indywidualne ego… aby dojść do naszej autentyczności. Kochałam i nadal kocham…jego bezkompromisowość, tylko prawda się liczyła…i poczucie humoru. I choć dzisiaj biorę od kogoś bardziej lub mniej i nie ma dla mnie żadnych guru …prócz Tatki… to Jemu jestem bardzo wdzięczna. Bardzo. Zresztą jak to Leszek mówił:
najpierw Bóg, potem ty sama, a potem cała reszta.
I wtedy wszystko jest na właściwym miejscu.
Ścieżka zawsze wiodła do Serca. A ono było takie poturbowane…takie nieufne i wciąż w pancerzu. Jakoś tam było, bo oczywiście nie mogło być totalnie zamknięte, bo wtedy to już tylko śmierć. Ale sączyły się z niego przez ten pancerz jedynie cienkie strumyki esencji mej duszy. Coś tam płynęło z niego, ale z przyjmowaniem w druga stronę było już gorzej.
I wciąż się tego uczę.
Dzisiaj, gdy o tym pomyślę, to nie jestem w stanie zrozumieć, jak udało mi się tyle przetrwać, tak długo żyć i nie zawinąć się stąd.